Krucjata Elumualier'a DuVal

PRELUDIUM: 1

Imię moje jest nieważne. Pierwsze straciłem w roku 4995, gdy przystąpiłem do oddziałów specjalnych przystosowywanych do walki w dżungli wenusjańskiej i jej podziemiach. Podobno miała tam miejsce rebelia na skalę planetarną, a dowództwo armii na Ziemi chciała zapobiec jej rozprzestrzenianiu – stłumić w zarodku. Przynajmniej tak mi i dwóm tysiącom innych straceńców powtarzano. Powtarzano nam to na tyle często, że stało się to naszym drugim imieniem. Lecz na każdą historię przyjdzie czas. Abyście dobrze zrozumieli moje przesłanie jestem zmuszony pokrótce opowiedzieć wam moją historię, która była w stanie przynajmniej po części przygotować mnie na to, co znajdowało się jeszcze przede mną. Jestem tu by pokazać wam, co się stało na Wenus naprawdę. Nie będę opowiadać bajek wyssanych z palca ani tuszować błędów ludzi. Cała ta wojna na Wenus to był jeden wielki błąd. Jestem tu by zaświadczyć o męczeństwie dwóch tysięcy ludzi, dwóch tysięcy żołnierzy skazanych na śmierć przez manipulacje rządowe. Przyjmijcie te słowa za dobrą monetę, że jednak nie wszyscy poddają się temu, co się dzieje, nie wszystko jest takie jak się wydaje i dopóki przynajmniej jeden z nas żyje dopóty będziemy walczyć. Nazwijcie to jako moim sprzeciwem, nazwijcie to moim manifestem.



Urodziłem się 31 lipca 4972 roku na Ziemi, na kontynencie Euroazjatyckim w szlacheckiej rodzinie. W wieku pięciu lat zostałem osierocony przez tajną organizację rządową OMERTA. Zrzucili na posiadłość mojego rodu kilkadziesiąt bomb z ciekłą plazmą. Wyrok został wykonany idealnie, tym bardziej, że ostałem się tylko ja. Ominięto bardzo ważny przepis traktujący, o zakazie destrukcji starszych rodów szlacheckich. Była w tym pewna ironia, gdyż miałem być żołnierzem walczącym w szeregach zabójców mojej rodziny. Ród zawinił tym, iż był jednym z założycieli i członków niezbyt jawnej konfederacji szlacheckiej KAL. Miała to być z założenia koalicja kilkudziesięciu rodzin na kilku planetach układu Słonecznego i  Alpha Centauri – tam gdzie wpływy ziemi były najsilniejsze. Mieli oni walczyć z niesprawiedliwością i tyranią rządu, a faktycznie to wcale nie lepsza banda kolejnych złodzieji, oszustów i brutalnych szelm próbujących dopchać się do żłobu władzy. Lecz dość już o tym, przejdźmy do głównego wątku tej historii. Gdy zostałem w ten dosyć huczny sposób osierocony dostałem się pod opiekuńcze skrzydła OMERT-y. Oddano mnie na wychowanie emerytowanemu generałowi floty planetarnej z Heidi. Nie dziwię się, że nikt o takiej planecie nie słyszał gdyż jest ona na niezbyt duża, bez połączeń handlowych, bez znaczenia strategicznego – na samym skraju znanego wszechświata. Zwał się ów generał Almus Perk i był w pełni mieszkańcem owej planety – czyli przesiąknięty starą kulturą hiszpańską. Tak też mnie wychował. Uczył mnie przez następne czternaście lat prócz podstawowych umiejętności takich jak czytanie i pisanie czy matematyka jeszcze zasady etykiety i dyscypliny. To od niego dowiedziałem się, czym jest duma i szacunek dla życia. Choć ta ostatnia zasada była później mocno nadwerężona. Nauczył mnie walki na miecze, szpady, noże, włócznie i wszystkiego tego, co choć w przybliżeniu można nazwać było bronią białą. Pokazał mi jak dowodzić ludźmi, planować bitwy i reagować z błyskawicznym refleksem na każdą zaistniałą sytuację. Stał się moim ojcem, łączyły nas więzy silniejsze od więzów krwi. Stałem się jego jedynym synem, jako że on sam się nigdy nie ożenił. Kochał armię i był jej ucieleśnieniem w najbardziej doskonałej postaci. Wychował mnie na swoje podobieństwo. Pamiętam kiedyś podczas nauk przeczytał mi pewien poemat El Alcade de Zalamea. Niezrozumiałem ukrytego znaczenia i on to zauważył. Zarecytował jeden z fragmentów:

Al Rey la hacjenda y la vida
Se ha de dar; pero El honor
Es patrimonio del alma
Y el alma solo es de Dios


Co znaczyło Mienie i życie zawdzięczamy Królowi, ale honor jest majątkiem duszy, a dusza należy jedynie do boga. Nauczył mnie, czym jest honor. To była jego najważniejsza nauka. W dniu ukończenia swoich dziewiętnastych urodzin wyruszyłem wojskowym poduszkowcem do najbliższego centrum rekrutacyjnego. Po zdaniu wszystkich testów zostałem przyjęty w poczet artylerzystów międzygwiezdnych okrętów wojennych. Latałem na okręcie typu Dolores – sama neostal i wieżyczki laserowe. Lecz po kilku miesiącach wiedziałem, że to nie dla mnie. Poprosiłem o przeniesienie do wojsk lądowych. Przez pierwszy kwartał awansowałem z rangi kaprala na sierżanta. Przez kolejne trzy miesiące byłem, co zabawne, jednoosowbową orkiestrą. Grałem na kobzie hiszpańskiej Su MadreTe Guelo. Zawsze wprawiało to żołnierzy w stan euforii, mimo iż nie rozumieli tej muzyki. A ja grałem ją, ponieważ… ponieważ czułem jakbym wracał do domu, którego mi tak brakowało. Wszystko byłoby tak aż do dziś gdyby nie niefortunne działania mojego dowódcy pułkowego. W akcji dywersyjnej na planecie Halumme zostaliśmy podzieleni na plutony i rozesłani po stepie zwanym Gebel Nahar. Nakazano ciszę radiową.


CZĘŚĆ PIERWSZA GEBEL NAHAR


Elumualier DuVal i trzeci pluton drugiego pułku 2 armii Ziemi wystąp! – rozległ się rozkaz dowódcy pułku. Nie był może najlepszym dowódcą ale był jednym z najuczciwszych ludzi jakich znałem. Zachowaniem przypominał mi mojego ojca, tak samo wiecznie wyprostowany jak struna z niewielkim wąsikiem.
–Sierżancie do sali odpraw, pluton do koszar rozejść się. Niezbyt mi się to podobało, coś było nie tak. Najpierw niezapowiedziany przegląd wszystkich oddziałów, a teraz jeszcze to. Przeszedłem przez plac apelowy do wysokiego szarego budynku. Napis przed wejściem głosił główna kwatera dowództwa wojsk lądowych Sarome. Poszedłem od razu do sali odpraw, tam zastałem wszystkich oficerów i większość podoficerów. Zająłem miejsce i zacząłem się rozglądać. Było tu pełno chorążych, sierżantów i innej maści kadry zawodowej. Nie było sensu się pytać, dlaczego tu zostaliśmy zebrani, gdyż wszyscy starali się dowiedzieć czegokolwiek od swych sąsiadów, lecz nikt nic nie wiedział.
–Pewnie zastanawiacie się, po co tu się zebraliśmy?– pytanie to uderzyło we wszystkich jak grom. Rozmowy zamilkły, a na katedrze pojawił się marszałek armii Sarome. Lecz nie czekał na odpowiedź. Popatrzył szybko i uważnie po sali mówiąc
– No cóż teraz mogę wam powiedzieć. Dowództwo przygotowywało tą akcję od kilku miesięcy i nie chcę żeby spieprzył ją jakiś nadgorliwy podoficer, dlatego sam się pofatygowałem aby was wtajemniczyć co do tej operacji. Zostają wysłane cztery pułki na Saavi. Zostajecie podzieleni na plutony. Każdy się dowie kto jaki przejmie. Naszym celem jest zdobycie pewnego punktu na stepie Gebel Nahar – w tym momencie na ekranie za marszałkiem pojawiła się mapa satelitarna stepu i okolic wokół niej – na wzgórzu Matore.
–Jest to niewielka twierdza pewnej grupy przemytniczej. Lecz armia nie fatygowałaby się gdyby nie było to coś ważnego, więc powiem wam tylko tyle, że zaopatrują w broń grupy rebelianckie na Saavi i Sarome oraz finansują około pułku najemników. Walka nie powinna być ciężka, gdyż jest to niezdyscyplinowana armia i nie mają waszego treningu. – Tutaj uśmiechnął się lekko a wielu skrzywiło. Ogólnie rzecz biorąc to faktycznie nie był lekki trening. Pół roku wyczerpującego treningu w zwiększonej grawitacji, która dochodziła do dwóch G . Lecz był to dobry trening, nie ma na co narzekać. Macie dostać się w pobliże bazy połączyć w większe oddziały i zdobyć ją. Musicie to zrobić z ziemi gdyż mają bardzo dobrą obronę przeciwpowietrzną, a nasz wywiad nie był w stanie jej zlokalizować. W trakcie akcji aż do dotarcia pod fortecę obowiązuje CAŁKOWITA cisza radiowa! Jak ktoś nie zastosuje się do rozkazu będzie postawiony przed sądem wojskowym. A teraz rozejść się! Jutro o godzinie 4:30 czasu Sarome wyruszacie!

Podróż upłynęła spokojnie i w dwa dni później krążyliśmy na orbicie Saavi. Po kilkuminutowym desancie każdy ruszył ze swoim plutonem otaczając powoli bazę przemytników. Bezgwiezdna noc sprzyjała naszemu cichemu podejściu. Nasze czujniki termowizyjne nie były w stanie czegokolwiek wykryć. Dosłownie NICZEGO! Nawet zwierząt. Cały step jakby zamarł w oczekiwaniu na coś. Jeszcze nie wiedzieliśmy, na co… jeszcze. Dotarłem na naszą pozycję wyjściową jako jeden z pierwszych ze swoim plutonem, lecz trzymaliśmy się poza zasięgiem innych grup – mieliśmy być odwodami w razie gdyby poszło coś nie tak. Przed nami wznosiła się forteca w większość z neostali, swoim ogromem przytłaczając wszystko wokoło. Step wokół niej był idealnie wyczyszczony. Ani drzewka, krzaku czy choćby większej kępki trawy w której można by się ukryć podczas ataku. Ze strategicznego punktu widzenia nie było łatwym zadaniem zdobyć taką fortecę, nawet, gdy się nie spodziewają ataku. W chwili dotarcia na miejsce większości jednostek ruszył szturm. Dwa pułki w ciszy podbiegało pod solidne ściany bazy. Wydałem gestem komendę na przód i ruszyłem wraz ze swoim plutonem na tylnych liniach. Wtedy ze wszystkich stron rozległ się ogień karabinków automatycznych, plazmowych, strzelb laserowych i każdego rodzaju broni, jaki tylko wynalazł człowiek. I to nie my strzelaliśmy. W ciągu następnych trzydziestu sekund ponad połowa oddziałów została skoszona. Część zaczęła się wycofywać, a część ruszyła szybciej do ataku. Ja należałem ze swym plutonem do tych drugich. Po drodze spotkałem mojego dowódcę pułkowego z jego plutonem. Nie było jak porozmawiać gdyż strzały niemalże nas ogłuszały, więc porozumieliśmy się na migi i ruszyliśmy w stronę twierdzy zbierając sojusznicze oddziały. Gdy dotarliśmy pod ściany działka przestały strzelać w naszą stronę. Jeden z saperów z mojej drużyny zaczął wycinać wejście przecinakiem laserowym. Po dziesięciu minutach mogliśmy już wejść do fortecy. Rzuciłem szybkie spojrzenie w stronę pola bitwy, lecz już nie było, na co patrzeć. Została może z dziesiąta część wszystkich oddziałów. Ruszyliśmy w sile trzech plutonów w głąb fortecy. Teraz, gdy można było rozmawiać mój dowódca powiedział mi, że mamy szukać głównego komputera z danymi i mamy je zgrać, a następnie sprobować zniszczyć tą bazę. W tym momencie jakaś wieżyczka wyłoniła się nagle ze ściany i rozstrzelała pierwszy rząd. Wszyscy jak na rozkaz rzucili się do bocznych drzwi. Wyciągnąłem granat soniczny i  wrzuciłem do korytarza. Odpowiedziała mi seria z automatu. Cholera, czujne te wieżyczki. Po chwili uderzyła w nas fala uderzeniowa wybuchów wieżyczek w kilku miejscach na ścianach. Wszyscy wybiegli i trójkami zaczęliśmy biec w kierunku środka fortecy. Nie spotkaliśmy ani jednego człowieka. Jakby była zamieszkiwana przez duchy. Wszyscy zajęli się przeszukiwaniem pomieszczeń, a ja z dowódcą i dwoma żołnierzami ruszyłem naprzód w stronę drzwi z neostali na oko grubej na dwadzieścia centymetrów. Jak można było się domyślić były zamknięte.
–Sukinkoty– usłyszałem za plecami. Był to ten sam saper z mojego oddziału, który otwierał wejście w głównej ścianie.
–Właśnie domyśliłem się, co to za forteca.– Wszyscy popatrzyli na niego uważnie.
–To jest ruchoma baza, która potrafi poruszać się w przestrzeni. – Zatkało nas, rząd zniszczył wszystkie jeszcze za czasów Pierwszej Republiki.
–A na dodatek jest wielce prawdopodobne, że w środku nikogo nie ma, a jeśli tak jest rzeczywiście, to znaczy, że jest ona sterowana automatycznie i nie przestanie w nas napieprzać dopóki nie rozwalimy jej na kawałki. Można powiedzieć, że już jesteśmy kurwa martwi. – Nikt nic więcej nie powiedział, bo nie było już nic do dodania. Saper zajął się tymi drzwiami swoim przecinakiem tym razem do grodzi i po kolejnych pięciu minutach mogliśmy przejść. W chwili, gdy jako pierwszy przeszedłem odezwały się działka automatyczne i widzieliśmy żołnierzy biegnących w naszą stronę. Było ich pięciu. Z trzech plutonów pozostało nas dziewięcioro. Ruszyliśmy do przodu i przechodząc kolejną grodź naszym oczom ukazał się bardzo dziwny widok. Kilkoro humanoidów, bo ich ludźmi nie można było nazwać, siedziało na dziwnych fotelach z założonymi hełmami, od których odchodziły kable w kierunku wielkiego komputera. Było ich troje. Nagle jeden z nich otworzył oczy i jeden z żołnierzy strzelił sobie w głowę. Wyciągnąłem szybko nóż zza pasa i rzuciłem w kierunku tej istoty. Jak mi się wydawało telepaty. Rzuciłem szybko i celnie, ale kolejny z żołnierzy rzucił się na tor lotu i mój nóż zakończył lot w jego oku.
–Ognia!!!– usłyszałem za sobą rozkaz dowódcy. Pozostała piątka i my wymierzyliśmy karabiny i pistolety w ich stronę. Pierwszy z telepatów padł tak samo jak czterech moich podkomendnych. Zamiast w nich strzelali w siebie nawzajem. Ostatni z moich żołnierzy wyraźnie cierpiał katusze. Zbliżał karabin do swojej głowy. Staliśmy sparaliżowani tymi potężnymi zmaganiami. Po chwili zaczął łkać
– Po…pows…powstrzymajcie!!! Wtedy ja skoczyłem na jednego z telepatów, a mój dowódca rzucił się by przeszkodzić ostatniemu z żolnierzy popełnić samobójstwo. Lecz ruszając się, jakbyśmy przełamali jakiś czar i nagle pociski wystrzelone z jego karabinu zmasakrowały mu głowę. Mózg rozprysnął się po całej sali. A kawałki czaszki nawet ode mnie się odbiły. Zrobiło mi się niedobrze, ale miałem zadanie do wykonania. Złapałem telepatę i skręciłem mu kark, nim zdążył zwrócić uwagę na mnie. Szybkie spojrzenie na dowódcę upewniło mnie, że trzeci też został wykończony. Nie przejął się kawałkami mózgu ochlapującego jego twarz i łapiąc w locie karabin ustawiony na ogień ciągły rozciął na pół ostatniego z mieszkańców tej stacji.
–Kurwa mać, co to było?!– Generalicja będzie musiała się gęsto tłumaczyć, już ja o to zadbam. Troje pierdolonych telepatów rozniosło w pył siedmiu moich żołnierzy a oprócz tego prawie dwa pułki! –Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wkurzonego. Lecz coś znów było dziwnego…
–Szefie słyszysz?– Spytałem go. Gdy byliśmy w małym gronie mówiłem zawsze tak do niego.
–Co kurwa chcesz?– Odpowiedział ścierając sobie z twarzy resztki ostatniego z żołnierzy. Lecz po chwili przestał i zaczął nasłuchiwać.
– Cisza. Nie słychać działek. To znaczy że to oni sterowali całą bazą. Dobra ściągamy dane i zmywamy się stąd.

CDN.


Wrote by Anonymus